Skip to main content

Wybrane fragmenty z pamiętnika Franciszka Romanów

fragmenty pamiętnika pisanego wlatach 2007 – 2009


Jak oczy chłopięce widziały ten hutnieński świat? Pełen pięknych tęczowych barw, różnorodnych kwiatów, zieleni drzew i traw, ptactwa i złociste zachodzące słońca. Również te słońca wschodzące, gdy jako mały pastuszek je oglądałem, idąc za moimi krasulami, boso, po srebrzystej i orzeźwiającej porannej rosie. Te ulewne deszcze i pioruny, a później okropne błota oraz srogie zimy. To wszystko, co moc przyrodniczego świata mogła stworzyć dla człowieka. Również te wszystkie trudy i cierpienia dnia codziennego oraz okropności wojny. 


Te osobiste wspomnienia, widziane oczyma i zapamiętane umysłem małego chłopca, spisane zostały, może nie udolnie, ręką dorosłego człowieka, w latach 2007 i 2009.


Całe gospodarstwo  naszego dziadka składało się z  dużego domu o 6-ciu mieszkalnych pomieszczeniach i kuchni. Była też duża obora, stajnia, chlew, spichlerz i piwnica (zwana sklepem). Ta piwnica przetrwała długo tak, że ja mam ją jeszcze w pamięci. Była to duża piwnica, wymurowana w ziemi, na zewnątrz obłożona grubą warstwą ziemi. W upalne dni, chętnie tam właziłem, aby zaznać chłodu.


…najstarsi mieszkańcy opowiadali, że w naszej wiosce produkowano kolorowe szkła i wyrabiano z niego różne przedmioty. To jest chyba prawdą, bo ja będąc jeszcze dzieckiem i bawiąc się po naszych ogrodach znajdywałem różnokolorowe szkła. Wypalano również dziegieć, smołę, gips i różne mazidła. Ja pamiętam las o nazwie Gipsiarki. Chyba ta nazwa pochodzi od miejsca, gdzie wypalano gips. Pasąc krowy widywałem tam duże bryły skamieniałego gipsu. W wiosce była tradycja wypalania, bo jeszcze w czasie wojny, na dużą skalę wypalano wapno, z wapienia, którego było pod dostatkiem w zachodniej części naszej Huty, na tzw. Szerokiej Dolinie.


Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, na ogół dzieci wypasały krowy, kozy lub też czasami konie. Najczęściej wypasano bydło na zbiorowej, gminnej łące zwaną Tłoką (może od tego, że tam był zawsze tłok bydła). Po zbiorze zbóż pasiono na ścierniskach oraz w państwowym i w prywatnym lesie hrabiego Młodeckiego. Był to okropny czas, bo pastuszkowie chodzili boso. Na ogół ich stopy w tym czasie byłe pokryte pęcherzami i ranami. To był skutek działania ostrych kolców, szkieł, ściernisk lub innych nie przyjaznych bosym nogom przedmiotów. Bolesne to było, ale trzeba było sobie jakoś radzić. Podpierano się kijami i „kalkując” na piętach, lub bocznych krawędziach stóp. Trzeba było wstawać o świcie. Na ogół o kubku mleka, jeszcze ciepłego, bo dopiero, co udojonego, i suchej kromce chleba, szło się każdego dnia na „spacer” ze swoimi krówkami. Pamiętam, gdy przyszła pora wczesnego wstawania, zawsze słyszałem parokrotne wołanie mamy „Franku wstawaj”. Dla nas najpiękniejszymi dniami były niedziele i święta. W tych dniach pastuszkami stawali się głównie nasi ojcowie, a myśmy do woli spali. Była wielka radość, bo dzieciaki miały wolne. Wreszcie można było się wyhasać i pobawić się do woli na centralnym placu(zwanym Murawą) obok naszego domu i powałęsać się po polach i lasach. Był to okres wielkiej biedy, bo w ramach obowiązkowych kontyngentów większość płodów rolnych i inny żywy dobytek zabierał okupant. Wielkim dobrodziejstwem były lasy, gdzie zbierano jego płody. Poziomki, maliny, jeżyny i grzyby. Co uzbierano, głównie sprzedawano w pobliskim mieście? Biedniejsi ludzie zbierali chrust na opał, nosząc go do swych domostw na plecach. Zbierano również grubsze drzewo. Po pocięciu i pokłuciu robiono z niego wiązki, a potem sprzedawano w mieście na opał. Dodatkowo trzeba było karmić partyzantów polskich i rosyjskich. Podczas, gdy wojska niemieckie napierały, to część Rosjan nie zdążyło uciec i pozostali w naszych lasach. Nocami podchodzili do domostw, prosząc o kawałek chleba. W zamian zawsze obiecywali, że „gdy nasi przyjdą to my z waszej wioski zbudujemy miasto”.


Ludwik nie był tylko moim kuzynem . Na Hucie był sąsiadem , a tym samym był i kolegą . Stąd , z  naszych młodych lat są miłe i mniej przyjemne wspomnienia . Myśmy mieli duży sad i duży ogród .Uprawialiśmy , chyba jedyni w naszej wsi , pomidory . Wtedy pomidory były wielkim rarytasem . Ludwik zawsze przychodził do mnie przed „czerwonym sezonem” i chętnie zjadał zielone . Ja  jakoś nie mogłem doszukać się w tym smaku .


Innym razem , gdy znudziła się nam Huta, postanowiliśmy , że pójdziemy w świat …                                                   . po „zwiedzeniu” świata ruszyliśmy w drogę powrotną . Przechodząc przez las spotkaliśmy grupę ukraińskiej młodzieży . Ja widząc na co się zanosi , trąciłem łokciem Ludwika i jak zwykle zajęczymi susami popędziłem w pobliskie krzaki . Tam na drzewie znalazłem dobry punkt obserwacyjny i z daleka w ukryciu mogłem śledzić przebieg dalszych wydarzeń .Ludwik został łatwo schwytany ,gdyż nawet nie podjął  ucieczki . Po otrzymaniu kilku batów  i na ich komendę musiał na naszą kochaną ojczyznę wygadywać różne brzydkie rzeczy. Na tym  prostym przykładzie widać, jak u młodych ludzi zaczynał rozwijać się ukraiński nacjonalizm. Po jakimś czasie , z  mego gniazda  zauważyłem , że Ludwik popędzany kijem do ucieczki , został zwolniony .Po naszym „miłym” spotkaniu czyniłem mu wymówki , że dał się złapać . Taki wypad , z naszej strony był wielce nie roztropny . Podobne spotkanie z dorosłymi Ukraińcami  , mogło poskutkować  tym , że na naszą Hutę moglibyśmy już nigdy nie wrócić .W ten sposób bratanek ks. Kani  , Józek , gdy spotkał kilu dorosłych Ukraińców  w lesie był okrutnie męczony . Cięto z niego pasy i wyrywano mu paznokcie .Mimo , że miał schowany za cholewą bagnet , to i tak nie mógł się obronić . Został zamęczony i w strasznych mękach zakończył swoje życie .Dopiero po pół roku jego szczątki znaleziono w lesie .


Tylko nie liczni i bogatsi mieli naftowe lampy i latarnie, którymi posługiwano się w obrządkach gospodarskich. W większości wytwarzali własne źródła światła. Do puszek lub jakichś okrągłych naczyniek wlewano naftę, ze szmaty robiono knot i przetykano go przez otwór w wieczku. Gdy on nasiąknął naftą, zapalano go i w ten sposób oświetlano mieszkanie. Takie urządzenie nazywano prockiem. W bardzo biednych rodzinach, z drewna wycinano szczapy, suszono i następnie zapalano. W ten sposób zapalona sucha szczapa rozświetlała ciemności, na ogół jednego pomieszczenia, gdzie gromadziła się cała rodzina. Gdy się kończyła, od niej zapalano następną, itd. Biedni najczęściej starsi mężczyźni, ze względu na brak pieniędzy nawet na zapałki, do zapalania papierosów lub rozpalania ognia, używali krzesiła. Ja też czymś takim się posługiwałem, głównie do zapalania ogniska. Wysuszoną hubkę (spróchniałe drewno) nadwęglano, podstawiano pod krzemień (twardy słoisty czarno- biały kamień) i twardym ostrym metalem (najczęściej pilnik) ostro pocierano po nim. Wtedy pojawiały się iskry, które rozżarzały hubkę. Rozdmuchując ją, pojawiał się ogień, który można było wykorzystać.


Większość domostw budowano z gliny. Rozrobioną glinę mieszano z krótko ciętą słomą i z takiej mieszanki wyrabiano podłużne bochny (takie jak duży chleb), z których wałkowano (budowano), ściany, sufity i podłogi. Takie domy składały się na ogół z dwóch izb. Jednak w zimie kuchnia była jedynym pomieszczeniem, również sypialnią, w którym gromadziło się całe życie. Ciasnota była ogromna, ale było w miarę ciepło. Po trzy lub cztery osoby spały w jednym posłaniu, głowami w różne strony. Reszta rodzeństwa na podłodze, na słomie lub na słomianych siennikach. Okrywano się pierzynami, kocami, płaszczami kurtkami lub innymi szmatami, w zależności od zamożności. Okna i drzwi były na ogół nie szczelne i gdy przyszły silne mrozy, w mieszkaniach było bardzo zimno.


Gdy przyszły długie zimowe wieczory, gromady kobiet zbierały się po domach wykonując różne prace: darcie piór, łuskanie kukurydzy, przędzenie nici przy pomocy wrzecion lub kołowrotków.  Przy nich gromadzili się kawalerowie i starsi panowie, jako towarzystwo zabawiające ciężko pracujące panie. Było tam wiele radości, psikusów, psot, opowiadania bajek oraz różnych indywidualnych przeżyć i przygód. Pod koniec prac, kawalerowie odprowadzali swoje panny i tyle mieli osobistych przyjemności.


Józek równocześnie zajmował się działalnością kulturalną. Stworzył zespół teatralny, który również objeżdżał okoliczne wsie z przygotowanymi sztukami teatralnymi i rozrywkowymi. Załatwił, z bibliotekarką w Monasterzyskach, że mógł pobierać większą ilość książek, które później rozpożyczał ludności wiejskiej. W ten sposób krzewił kulturę i oświatę.


Cztery razy w roku obchodzono bardzo uroczyście święta: 3 Maja, Święto Zwycięstwa 11 listopada, Matki Boski Zielnej ( W Niebo Wzięcie NNP – odpust w Monasterzyskach), 15 sierpnia i odpust 22 lipca w święto Marii Magdaleny. Obchodzono je uroczyście i hucznie. Najpierw nabożeństwa w kościele i długie procesje przez pola i wioskę. Szło się przez Zagumienki, aż do krzyża, który stał na drodze w kierunku na Hutę Nową, przy lesie Petlikowskim, a wracano powrotną drogą, przez Burdygi, do kościoła.  Potem różne zabawy, gry i tańce. Organizowano je na dużej łące, na Tłoce, gdzie normalnie odbywał się wypas bydła, lub na Murawie, przed naszym domem. Wieczorem odprawiano uroczyste nieszpory.


Wioska była również jakoś zorganizowana. Mężczyźni pełnili nocną straż, kolejno od sąsiada, do następnego sąsiada. Symbolem absolutnej władzy strażników była duża drewniana laska, zwana Wartą.  Po ukończeniu warty, wartujący oddawał symbol władzy następnemu sąsiadowi. W ten sposób Warta „obchodziła” wszystkie domostwa po całej wiosce. Policji nie było, sądy w miastach zajmowały się tylko poważnymi sprawami. Drobne kradzieże, rozboje i inne przestępstwa były załatwiane przez wójta. Winowajcom wymierzano głównie chłostę. Wójt zbierał radę wiejską, wyznaczał dwóch lub trzech zdrowych i rosłych mężczyzn, a potem ich „lagi własnej roboty”, wymierzały sprawiedliwość. „Przestępcy” wiedząc, co ich czeka, często ukrywali się. Jednak wymiar sprawiedliwości zawsze ich wytropił.


Bandy ukraińskie dwa razy, w marcu 1944 i lutym 1945 r., napadły na naszą Hutę Starą i doszczętnie ją zniszczono. Spalono 150 zagród. Podczas napadów zginęło 25 osób, w tym podczas pierwszego  13. Również nasze gospodarstwo, mimo, że wszystko było murowane zostało całkowicie zniszczone. Do wszystkich budynków naniesiono słomy zlano ropą i wszystko podpalono. Nam przyszło się tułać, jako bezdomni ludzie, po Hucie Starej, po Folwarkach i Monasterzyskach.


Czwarty marca był pięknym słonecznym, bez chmurnym i mroźnym dniem. My jak to dzieciaki, zaprawione w podchodach i młodzieńczych wojnach poczuliśmy się też obrońcami naszej wioski. Skrzyknęliśmy się i przed kapliczką św. Jana ulepiliśmy trzy duże śnieżne bałwany i pookrywaliśmy ich szmatami. Byliśmy przekonani, że napastnicy na widok „wiejskich strażników” wystraszą się, uciekną i zaniechają napadu. Niestety nasze nadzieje się nie spełniły.


Całe późne po południe zeszło nam na różnej domowej krzątaninie, ukrywaniu drobnego dobytku, obrządzaniu gospodarstwa i wyszukiwaniu różnych „łachów”, aby zabezpieczyć się przed zimowym nocnym mrozem i przed nadchodzącą niepewną nocą. Matka pospiesznie przygotowywała wieczerzę(kolację), aby jeszcze przed opuszczeniem domu nakarmić swoją „trzódkę”. Pamiętam, że poleciła również bratu Karolowi, aby ukrył kilka bochenków chleba, trochę zboża i mąkę, przed ewentualnym pożarem. Brat to wszystko włożył do dużego pieca kamiennego, służącego do wypiekania chleba i innych smakołyków. Ochoczo w tym wszystkim pomagałem bratu. Rano okazało się, że istotnie to się nie spaliło, ale też nie nadawało się do jedzenia. Wszystko przeszło okropnym swądem, dymem i spalenizną. Ten aktualnie, najcenniejszy prowiant z ogromnym bólem serca został wyrzucony, a my pozostaliśmy bez przysłowiowej kromki chleba. W tej chwili pisząc te słowa nie wiem i nawet nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób myśmy przeżyli ten okropny i ciężki czas. Pozostało tylko to, co było na nas.


Gdy wybiła godzina?, Doleciał do nas donośny i przeraźliwy, a przede wszystkim złowieszczy dźwięk „dzwonów”. Był on wielokrotnie spotęgowany nocną ciszą i naszym przerażeniem. Te „dzwony”, to lemieszy od pługów, porozwieszane na drutach i uderzane metalowymi prętami dawały ostrzegawcze odgłosy, że dzika sfora gotowa jest do rzezi na niewinnej polskiej ludności. Pierwszy alarm został wywołany przez Szczepana Kusia, szwagra mojej bratowej. Mieszkał on na tłoce, na otwartej przestrzeni i mógł już z dużej odległości usłyszeć szmer poruszających się postaci i na tle jasnego nieba ujrzeć tych napastników. Wtedy zaczął walić w te wiszące lemieszy. W ślad za nim odezwały się kolejne nocne strażnice. Jak echem tysiąca „trąb Wojskiego” powietrze napełniło się jakby jednym potężnym i przerażającym jękiem? Wtedy tłum z wielką trwogą, w wielkim ścisku, w bezładzie i z modlitwą na ustach, wysypał się na podwórko. W tym czasie dał się słyszeć przeraźliwy terkot broni maszynowej, a na początku wioski, ujrzeliśmy ogromną jedną wielką łunę i wysoko wzbijające się duże języki piekielnego ognia. W tym czasie palił się również nasz opuszczony dom. To był ewidentny znak do panicznej ucieczki. Większość ludzi w tym dużym śniegu, jak piłeczki lub walce staczały się po skarpie w dół, do rowu i lasu, szukając tam schronienia i chwilę odpoczynku przed dalszą ucieczką. Słaba widoczność i paniczna ucieczka porozdzielały sobie bliskie osoby. Dały się słyszeć cichy nawoływania swoich mam i swoich bliskich.


Opuszczając nasz dom, ja zabrałem w ukryciu przed mamą, nieduży toporek, na wszelki wypadek, gdy napadną mnie baderowce?. Bronek wychodząc ostatni, dużym gwoździem przybił drzwi do futryny i poszliśmy w kierunku Burdygów. Opuszczając nasz rodzinny piękny dom, nikt nawet nie pomyślał, że dziś kończy się jego historia, a my już nigdy do niego nie powrócimy. Opuszczamy go na zawsze, bo jutro już go nie będzie.


Tej nocy chyba dom dwu izbowy, na Burdygach, mojego stryjecznego szwagra Antoniego Krzyszowskiego „Jarcia”- szewca, stał się jedną wielką noclegownią. Większość kobiet i dzieci, tej nocy, mogła tylko przedryptywać z nogi na nogę. Mnie przypadło jakieś miejsce w narożniku pomieszczenia, tak, że mogłem siedzieć z wyprostowanymi nogami. Gdy dolne części ciała były już całkowicie zdrętwiałe, to mogłem przyjąć pozycję „na klęczkach”. Było to podwójnie korzystne. Pozycja do modlitwy i dla odpoczynku mego tyłka i moich nóg.  

One Comment