Lata chłopięce w Hucie Starej i okrucieństwa II Wojny Światowej na Kresach we wspomnieniach Franciszka Romanów
42) PANORAMA obszaru gdzie, była Huta Stara To tylko pozostało po naszej wiosce Hucie Starej. Po prawej – dawny cmentarz (*3)
43) ŚW. JAN milczący świadek naszej bytności w Hucie Starej , na tle mocno zarośniętego cmentarza, 2007 r.
Na współczesnych mapach Ukrainy, w miejscu, gdzie była nasza wioska, istnieje tylko punkt triangulacyjny oznaczający kapliczkę.
Bandy ukraińskie dwa razy, w marcu 1944 r. i w lutym 1945, napadły na naszą Hutę Starą i doszczętnie ją zniszczyły. Spalono 150 zagród. Podczas napadów zginęło 25 osób, w tym podczas pierwszego napadu 13. Również nasze gospodarstwo, mimo że wszystko było murowane, zostało całkowicie zniszczone. Do budynków naniesiono słomy, wszystko polano ropą i podpalono. Nam przyszło się tułać, jako bezdomnym, po Hucie Starej, po Folwarkach i Monasterzyskach.
Mój brat Bronek w ramach działalności Armii Krajowej, był odpowiedzialny za sprawy związane z informacją i wywiadem. Zajmował się też podrabianiem dokumentów. W krytycznym dniu, czwartego marca, wracał z wywiadu. Idąc z Monasterzysk, na Folwarkach, od Zajączkowskiego dowiedział się, że od trzech dni banderowcy grupują się w Wyczółkach i Jarhorowie. Wszystko wskazywało na to, że w nocy może być napad na naszą wioskę. Rozesłano informacje, że wszyscy mają być przygotowani do ucieczki, na głos sygnałów alarmowych. Czwarty marca był pięknym, słonecznym, bezchmurnym i mroźnym dniem. My, jak to dzieciaki, bawiące się w wojny i podchody, poczuliśmy się też obrońcami naszej wioski. Skrzyknęliśmy się i przed kapliczką św. Jana ulepiliśmy trzy duże śnieżne bałwany i pookrywaliśmy je szmatami. Byliśmy przekonani, że napastnicy na widok „wiejskich strażników” wystraszą się, uciekną i zaniechają napadu. Niestety nasze nadzieje się nie spełniły.
Całe późne popołudnie zeszło nam na różnej domowej krzątaninie, ukrywaniu drobnego dobytku, obrządzaniu gospodarstwa i wyszukiwaniu różnych „łachów”, aby zabezpieczyć się przed zimowym mrozem i nadchodzącą niepewną nocą. Matka pospiesznie przygotowywała wieczerzę, aby jeszcze przed opuszczeniem domu nakarmić swoją „trzódkę”. Pamiętam również, że poleciła bratu Karolowi, aby ukrył kilka bochenków chleba, trochę zboża i mąki, przed ewentualnym pożarem. Brat to wszystko włożył do dużego pieca kamiennego, służącego do wypiekania chleba i innych ciast. (w 2008 r. będąc w Hucie Starej, znalazłem kawałeczek kamienia szamotowego z tego pieca – zabrałem go jako cenną pamiątkę). Ja ochoczo pomagałem bratu. Rano okazało się, że istotnie to, co zostało schowane, się nie spaliło, ale też nie nadawało się do jedzenia. Wszystko przeszło dymem i spalenizną. Ten aktualnie najcenniejszy prowiant z bólem serca został wyrzucony, a my pozostaliśmy bez przysłowiowej kromki chleba. W tej chwili, pisząc te słowa, nie wiem i nawet nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób myśmy przeżyli ten okropny czas. Pozostało tylko to, co było na nas.
Opuszczając nasz dom, zabrałem w tajemnicy przed mamą nieduży toporek, tak na wszelki wypadek, gdyby napadli mnie banderowcy. Bronek, wychodząc ostatni, dużym gwoździem przybił drzwi do futryny i za jego wskazaniem poszliśmy w kierunku Burdygów. Nikt z nas wtedy nawet nie pomyślał, że właśnie kończy się historia tego domu, że my już nigdy do niego nie powrócimy. Opuszczamy go na zawsze, bo jutro już go nie będzie. Błogosławiony niech będzie informator, Zajączkowski z Folwarek, który przekazał wieść o ewentualnym napadzie, i Bronek, że tą cenną wiadomość zdobył. Gdyby to miała być normalna noc, to bandyci urządziliby nam potworne „żniwo”. Wtedy z mieszkańców wioski w liczbie 850 – 900osób, mogłaby przy życiu pozostać tylko nieliczna grupa. Bóg czuwa nad nami, szczególnie w wyjątkowych sytuacjach. Tej nocy dom chyba dwuizbowy, na Burdygach, mojego stryjecznego szwagra Antoniego Krzyszowskiego, „Jarcia” – szewca, stał się jedną wielką noclegownią. Większość kobiet i dzieci, mogła tylko przedryptywać z nogi na nogę. Mnie przypadło w udziale jakieś miejsce w narożniku pomieszczenia, tak że mogłem siedzieć z wyciągniętymi przed siebie nogami. Gdy dolne części ciała były już całkowicie zdrętwiałe, to byłem w stanie przyjąć pozycję „na klęczkach” podwójnie korzystną: do modlitwy i dla odpoczynku.
Nie wiem, o której strasznej godzinie doleciał do nas donośny i przeraźliwy, a przede wszystkim złowieszczy dźwięk „dzwonów”. Był on wielokrotnie spotęgowany nocną ciszą i naszym przerażeniem. Te „dzwony” to lemiesze od pługów, porozwieszane na drutach – uderzane metalowymi prętami wydawały ostrzegawcze odgłosy, że dzika sfora gotowa jest do rzezi na niewinnej polskiej ludności. Pierwszy alarm został wywołany przez Szczepana Kusia, szwagra mojej bratowej. Mieszkał on na Tłoce, na otwartej przestrzeni, i mógł już z dużej odległości usłyszeć odgłos, a na tle jasnego nieba i białego śniegu ujrzeć poruszających się napastników. Wtedy zaczął walić w te wiszące lemiesze. W ślad za nim odezwały się kolejne nocne strażnice. Powietrze napełniło się jakby jednym potężnym i przerażającym jękiem. Wtedy mieszkańcy wioski z wielką trwogą, w ścisku, w bezładzie i z modlitwą na ustach, wysypali się na podwórko. W tym czasie dał się słyszeć przeraźliwy terkot broni maszynowej, a później, na początku wioski, ujrzeliśmy jedną ogromną łunę i wysoko wzbijające się w niebo duże języki jakby piekielnego ognia (w tym czasie palił się również nasz opuszczony dom). To był ewidentny znak do podjęcia panicznej ucieczki. Większość ludzi w dużym śniegu jak walce staczała się po skarpie w dół, do rowu, potem w lesie szukając schronienia i chwili odpoczynku przed dalszą ucieczką. Słaba widoczność i paniczna ucieczka porozdzielały bliskie sobie osoby. Dały się słyszeć cichy nawoływania. Mama, Gienek i ja odnaleźliśmy się, ale bratowa, nie widząc nas, pobiegła w innym kierunku. Całe szczęście, że ta strona wioski – Burdygi, była wolna od napadających. Leżała na wysokiej i trudno dostępnej skarpie, oddzielonej od lasu głębokim rowem, a ogromne ilości śniegu stwarzały dodatkowe utrudnienia dla przeprowadzenia pomyślnego ataku. Atak szedł więc tylko z trzech kierunków: od strony Wyczółek obok kapliczki św. Jana i na Młakach oraz z lasu, od strony Jarhorowa. Tych właśnie jarhorowskich napastników pierwszy wypatrzył Szczepan Kuś. Zima tamtego 1944 r. była bardzo sroga i śnieżna. Gdy przedzieraliśmy się w śniegu po pas, nagle na leśnej drodze, wyłonił się z krzaków człowiek. Pojawiła się pierwsza najstraszniejsza myśl – to banderowiec! A zaraz potem przyszło olśnienie i wielka radość: to mój brat Tadek! Nie było czasu na długie uściski z okazji tak wspaniałego spotkania, bo przecież należało dalej uciekać. Nikt i nic nie wiedział o swoich bliskich, a tu nagle widać, że jeden z nas żyje! Wielki kamień spadł nam z serca! Bogu niech będą dzięki. Zawsze dręczyła nas bojaźń, ból i niepewność, czy nasi bliscy jeszcze żyją.
Po tragedii naszej wioski, ja z matką i bratem Gienkiem brnąc po śniegu zmoczeni, zziębnięci, wygłodzeni i spragnieni, wczesnym rankiem, po początkowych myślach o dotarciu do Huty Nowej, dotarliśmy bliżej: do Izabeli, do Lisowskich – do domu Bronki naszej stryjecznej siostry (później została ona wraz z córeczką Józefą, we własnym domu, zastrzelona z karabinu maszynowego przez ukraińskich napastników). Ten dom dał nam na chwilę schronienie po tej strasznej nocy, gdy banderowcy naszą wioskę niszczyli, palili i mordowali jej mieszkańców. Nieco posileni, trochę wypoczęci, a najważniejsze – wysuszeni, wczesnym rankiem, drogą przez pola, dotarliśmy do spustoszonych naszych domów, ruin, zgliszcz i pogorzelisk. Stojąc już na wzniesieniu Zagóra, nie ujrzeliśmy w dole jak to zazwyczaj bywało, naszej pięknie położonej wioski, tylko straszliwie martwy krajobraz. Cały teren wyglądał jak ogromne białe prześcieradło z gęsto poutykanymi i nieregularnymi czarnymi dziurami. Widok był przerażający. Dawna wielka wioska zamieniła się w jedno wielkie pogorzelisko. Gdzieniegdzie widoczne były jeszcze stojące i dogorywające resztki zabudowań. Dawał się we znaki przeraźliwie ostry swąd spalonego żywego inwentarza i mocno żrący dym, wydobywający się wciąż z niedopalonych wiejskich zabudowań. Nasz piękny, murowany, z białego kamienia dom i całe gospodarstwo zamieniło się w wielkie pogorzelisko. Sterczące ściany straciły swoją naturalną biel, przyodziały się żałobnym kirem, a duży blaszany dach, powykręcany w dziwaczne kształty, przewalony był na bok. Tylko jedną swoją krawędzią zahaczał o sterczący kikut murowanej ściany. To był jakby symbol, że nie wszystko jeszcze upadło.
Nawet w tak strasznej i beznadziejnej sytuacji, gdy się stało na zgliszczach wielowiekowego dorobku naszej rodziny, wydawać by się mogło, że nie ma już w sercu ludzkim miejsca na radość. A jednak pojawiała się ona przy spotkaniu z każdym kolejno powracającym członkiem naszej rodziny oraz naszych sąsiadów. I za to niech będą dzięki Panu Bogu.
Po owej straszliwej nocy, gdy oglądaliśmy potem tylko zgliszcza, naszym oczom ukazał się nagle niewiarygodny obraz. Nasza krowa krasula błąkała się spokojnie po zaśnieżonym ogrodzie, jakby w oczekiwaniu na swoich gospodarzy. Gdyby umiała mówić, to na pewno usłyszelibyśmy: „Nie bójcie się, nie pozwolę wam umrzeć z głodu”. I tak też szczęśliwie się stało. Okazało się potem, że krowa to podstawowe „białe źródło” naszego utrzymania. Zawędrowało ono z nami aż do Długołęki. Dopiero przed przeprowadzką do Wrocławia, w 1960r., bratowa ze łzami w oczach sprzedała naszą krasulę. Mnie też było bardzo jej żal, bo przez wiele lat była moją wierną towarzyszką, gdy pełniłem rolę małego pastuszka. Jedną z naszych dorodnych tłustych krów Ukraińcy zarżnęli i zabrali ze sobą. Świadczyły o tym duże plamy krwi i inne ślady przed oborą, którą też spalono.
Po nieudanej próbie zatrzymania banderowców, przy św. Janie, Bronek jako ostatni przedostawał się do docelowego miejsca naszego nocowania. Jego przyjście do tego domu było prawdziwie zrządzeniem boskim. Znalazł tam kwilące samotne niemowlę, leżące w kołysce. Zdążył tylko wynieść je na podwórko i dzięki temu uchronił je przed pewną śmiercią w płomieniach spalonego wkrótce domu. Nas już tam nie było.
Gdy przed drugim napadem uciekaliśmy do Monasterzysk, nikt nie przypuszczał, że następnym razem, dopiero po 50 latach, zamiast naszej wioski ujrzę tylko pola, krzaki i zarośla…
Wioska nasza ciągnęła się na wprost dojazdowej drogi z Monasterzysk. Widać to dobrze na mapie przedstawionej na zdj. 7a w cz.1. Rozłożona była wzdłuż dwóch ciągów zabudowań. Po prawej były tzw. Burdygi, po lewej Drugi Bok. Myśmy mieszkali w środkowej części wioski, przy centralnym placu, zwanym Murawą (zdj. 45). Wkoło tego placu były rozłożone: nasz dom i całe gospodarstwo, kościół, dwie szkoły, domy stryja Mateusza i jego syna Szymona oraz zabudowania stryja Stacha. W kierunku południowo -wschodnim, przy wylocie do Monasterzysk był wiejski cmentarz. Pochowani są tam moi rodzice i brat oraz krewni. Na końcu cmentarza stała (nadal tam jest) kapliczka św. Jana. Wioska zabudowana była w kształcie dużej litery „U”. Na łuku litery był centralny plac Murawa, a od tego placu wioska rozciągała się w kierunku północno–zachodnim. Jej dwa równoległe boki rozłożone były na zboczu góry Klekuczna (lewy) i Burdygi (prawy). Ogrody pochylały się ku wąwozowi (duży rów), który rozpoczynał się przy naszym ogrodzie i ciągnął przez całą wioskę, aż do tzw. Szerokiej Doliny. Wioska położona była pięknie wśród pagórków, pól i lasów. Jedyną niedogodnością był brak w najbliższym zasięgu wody do kąpieli. Najbliższa rzeka to Złota Lipa płynąca przez Jarhorów, w odległości około 7 km. i Koropiec, w Monasterzyskach, też oddalony o 7 km.. Do historycznej rzeki Dniestr było około 17km, a w prostej linii do Ujścia Zielonego tylko 10 km. Dniestr to piękna rzeka wijąca się wśród rozmaitych jarów, niezliczonych mokradeł, zielonych ukwieconych łąk i pól „malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”( AM). Jego najurokliwsza cześć zaczyna się od Mariampola i Niżniowa. W Niżniowie na moście przejeżdżaliśmy Dniestr, udając się do naszej stryjny Rozalii, lub jadąc do ojca, gdy był w szpitalu, w Stanisławowie.
Dniestr jak wąż boa
poskręcany w nieskończone zakola,
majestatycznie swe wody wleczy
przez najpiękniejszą ziemię Podola.
Widać to na starej mapie naszego regionu (zdj.44). Sporządził ją dla Króla Jana Kazimierza Le Vasseur Beauplan. Pełna mapa znajduje się na stronie internetowej htt://litopys.org.ua. Tu przedstawiono malutki fragment arkusza 7, pierwszej mapy Ukrainy z 1651r. Oto moja okolica:
Oznaczenia : 1- Buczacz : 2- Dobrowody ; 3- Monasterzyska :
4- Na samym koniuszku strzałki była Huta Stara , a zaraz obok
to Wyczółki ; 5- Korościatyn ; 6 Rzeka Złota Lipa ; 7 Rzeka Dniestr .
44). MAPA okolic Monasterzysk z 1651r. (północ jest na dole, tj. inaczej niż robi się to obecnie)
Z prawej strony groty strzałki nr 4, obok Wyczółek była Huta Stara. Przez Dobrowody przepływa rzeka Dobrowódka. Obok Wyczółek płynie Koropiec. W Monasterzyskach obie rzeki się łączą i dalej płynie już sam Koropiec. Linia przerywana to droga Podhajce – Monstr (Monasterzyska) – Stanisławów.
Wioska nasza składała się z około 180 domów, w których mieszkało 850–900 osób. W sąsiedztwie były dwie ukraińskie wioski Wyczółki i Jarhorów, pozostałe to polskie: Huta Nowa i Izabela oraz małe osady: Zubryk i Korżowa. Najbliższe miasto to Monasterzyska. We wsi były tylko dwie rodziny ukraińskie, o nazwisku Łesiw. Byli to bracia: Jakiw – Jakub i Petro – Piotr. Syn Jakuba, Michał, po wojnie razem z matką Polką i rodzeństwem, wyjechał do Polski i studiował w Seminarium Duchownym w Gorzowie. Ktoś z mieszkańców Huty poinformował przełożonych, że jest on wyznania grecko-katolickiego. Ze względu na inne niż rzymskokatolickie wyznanie, został z uczelni wydalony. Po tym fakcie studiował w Lublinie na uniwersytecie, a później został tam profesorem. Zajmował się językoznawstwem ukraińskim. Nasza Huta wydała więc dwóch profesorów zwyczajnych: Franciszka Romanów i Michała Łesiów, oraz doktora nauk medycznych: Eugeniusza, mojego brata.
45)CENTRALNA CZĘŚĆ HUTY STAREJ)
45) Pośrodku jest centralny plac Murawa. Wyżej (6) kościół.
(5) to krzyż drewniany. Pozostał niespalony. Zaraz przy placu kościelnym w prawo, ten mały prostokąt, to dom Szymka, naszego brata stryjecznego, syna Mateusza. Z prawej strony tego prostokącika jest widoczny krzyż (4). To jest ten kamienny, na pamiątkę zniesienia pańszczyzny. Z prawej strony tego krzyża (duży prostokąt) to cmentarz. Orientacyjnie pokazane są groby moich rodziców i brata Karola, który zmarł jako dziecko. (3) Nasz krzyż postawiony w 2007 r., a przeniesiony na grób rodziców w 2008r. (2) – kapliczka św. Jana, (1) – tu na rozdrożu stał drewniany krzyż. Po lewej stronie Murawy jest nasz dom i niżej stajnia oraz stodoła. Ten duży plac to nasz sad i ogród. Po prawej stronie naszego ogrodu jest duży teren szkolny i dwie szkoły. Nad tym terenem jest zagroda naszego stryja Mateusza i jego żony Tekli. Obok naszego ogrodu znajduje się duży rów, biegnący przez całą długość wioski. Przy rowie widoczna jest droga prowadząca na Drugi Bok. Nad naszym domem, ta strzałka w lewo, wskazuje drogę na drugą część wioski – Burdygi. Droga do góry prowadziła do Huty Nowej i do Izabeli. Droga wzdłuż cmentarza w prawo to kierunek do Monasterzysk i ukraińską wieś Wyczółki, skąd napadali na nas Ukraińcy.
Życie i obyczaje mieszkańców wioski
Jak to na ogół bywa na wsi, od wiosny do wczesnej jesieni życie jest w miarę ustabilizowane. Gorzej bywało w porach zimowych, gdyż nie wiadomo co one mogą przynieść.
Rok 1941 był dla nas wyjątkowo trudny. Najpierw nastała straszna zima, z ogromną ilością śniegu, który wszystko pozasypywał. Do szkoły, jeżeli w ogóle chodzono, to wykopanymi w zaspach ścieżkami, a właściwie tunelami. W siarczyste mrozy trudno było o drewno opałowe, które na ogół z lasu noszono na plecach. Ziemniaki, podstawowy artykuł konsumpcyjny, w większości wymarzły. Skutek tego wszystkiego okazał się taki, że na wiosnę i latem był straszny głód. Dzieci biednych rodzin chodziły z opuchłymi brzuchami. Z głodu i wycieńczenia, nie mając już sił, padały na drogach. Wszystko, co tylko dawało się zjeść, znikało z pól i lasów: liście z drzew bukowych i lipowych, pokrzywy, kasztany i lebioda. Moi starsi bracia, Bronek i Tadek, w poszukiwaniu zboża zapuszczali się pieszo aż pod wschodnią granicę. Tam przez rzekę Zbrucz uprawiany był przemyt rosyjskiego zboża. Udało się im za dobre trzewiki dostać trochę tego zboża, które na plecach przetransportowali do domu. Był to dla całej rodziny nieoceniony skarb. Do dziś pamiętam ten wspaniały smak świeżego, pachnącego chleba. Głód i inne stany krytyczne wywołują u ludzi nieobliczalne zachowania. Na przykład jeden biedny człowiek, o nazwisku Bogusiewicz Ignacy, i jego syn Franciszek, o przezwisku Libuk, w stanie skrajnego wyczerpania głodem, udali się do lasu, gdzie pasiono bydło. Ukradli małe cielątko i przerobili je na mięso. Wieczorem, przytargali część tego bezcennego towaru do domu, a resztę zakopali w lesie. Żona biedaka urządziła niebywałą ucztę i wreszcie każdy mógł się do syta najeść. Poszkodowany właściciel, wraz z sąsiadami, bezskutecznie całą noc poszukiwał cielątka. Mama, która urządziła wieczorem „ucztę”, rankiem nieopatrznie swego syna, idącego na pastwisko, zaopatrzyła w kawałek mięsa. Dzieciak, z wielkiej radości, pochwalił się swoim kolegom otrzymanym od mamy rarytasem. Każdemu z tych chłopców tak zaczęły „kiszki marsza grać”, że wieść o zdarzeniu dotarła do poszkodowanego właściciela cielątka. Jeszcze w tym samym dniu wyruszono na poszukiwanie przetworzonego już cielątka i bez większej trudności znaleziono u winowajcy znaczną jego część. W tych czasach nie było policji, nie działały sądy, a pokrzywdzeni wymierzali sami sobie „sprawiedliwość”. Ubrano winowajcę w tę cielęcą skórę, kazano mu obchodzić wioskę i głosić wszystkim, że jest złodziejem, ukradł cielaka, zabił go, zjadł mięso, a w ten sposób odbywa karę i przeprasza właściciela. Widać było, że właściciel cielaka nie szukał sprawiedliwości, lecz zemsty i sposobu na upodlenie złodzieja. Nie złość i zemsta, lecz bezinteresowna miłość może prowadzić do przebaczenia win. W tamtych ciężkich czasach i nam z ganku skradziono worek ziemniaków.
Ciągłą i ciężką zmorą były nakładane przez okupantów, nie do zrealizowania, kontyngenty. Ludzie musieli oddawać jako daniny zboże, bydło, świnie, drób i inne dobra materialne. Za niewywiązywanie się z tych obowiązków groziły ciężkie kary: więzienie, wywózki do Niemiec lub na Sybir, przymusowe roboty lub obozy. Wioska nasza była biedna, stąd te groźby były spełniane, urządzano obławy i łapanki. Zabierano głównie mężczyzn, chłopców, w tym często nawet dzieci.
Po jakiejś bitwie znalazłem wojskową niemiecką pałatkę z dużą plamą krwi. Zabrałem ją, bo wtedy wszystkiego brakowało. Mieszkaliśmy już wtedy u Kusiów na uboczu wioski, na tzw. Tłoce. W ramach represji Niemcy zorganizowali obławę. Otoczono wojskiem całą wioskę i wyłapywano mężczyzn i chłopców. Złapanych gromadzono na centralnym placu, zwanym Murawą, koło naszego domu. Wśród nich było moich dwóch dorosłych braci i, jeszcze chłopiec, mój brat Gienek (3 lata starszy ode mnie). Jak to zwykle bywało, obok złapanych gromadziły się, z płaczem, kobiety. Udało się im jakoś tego mego najmłodszego brata wciągnąć do swego grona. Naprędce ubrano go w chustkę i jakiś wierzchni strój kobiecy. Dzięki temu Gienek się uratował. Ja miałem z okupantami gorszą przeprawę. Gdy żołnierze weszli na podwórko, znaleźli zakrwawioną niemiecką pałatkę. Był to dla nich dowód popełnienia morderstwa na niemieckim żołnierzu. Dowódca kazał podwładnemu zaprowadzić mnie na plac zbiórki, z dowodem mego „przestępstwa”, pod karabinem. Wtedy czułem się jak prawdziwy zabójca. Był to czas, gdy zboża już dobrze wyrosły. Żołnierz prowadził mnie wśród żyta, wąską ścieżką do wioski. W pewnej chwili jak spłoszony zwierz skoczyłem nagle w to zboże i dużymi susami zacząłem szybko uciekać. Zboże duże, ja mały –
stałem się niewidoczny dla Niemca. W tym momencie usłyszałem trzykrotne halt!(stój) i po chwili trzy regularne strzały z karabinu. Jedynie odgłos moich stóp i szum zboża wskazywał orientacyjnie na kierunek ucieczki. Było to jednak za mało, aby Niemiec mógł mnie wziąć na muszkę. Uciekałem przez ogrody i sady, w kierunku dużego rowu, który przebiegał między dwiema stronami wiejskich zabudowań. Była tam centralna kiernica (źródlana woda), z której łyknąłem trochę wody. Skręciłem w lewo i tym rowem biegłem w kierunku dużej łąki, zwanej Tłoką, i Szerokiej Doliny (patrz zdj.5 w cz.1. „Piotr i Maria”). Następnie zboczyłem w prawo w gęsty brzozowy młody „Las Petlikowski”. Dopiero tutaj – zziajany, spocony, do granic możliwości zmęczony – usiadłem spokojnie pod krzakiem. Ten dobrze rozrośnięty krzak dawał mi pełne schronienie. Tutaj tylko dobrze wyszkolony pies mógł mnie wytropić. Byłem spokojny, bo takiego Niemiec nie miał. Doczekałem do wieczora i już mocno wygłodzony, wolnym krokiem powędrowałem do domu na Tłokę. Mój widok spotęgował płacz kobiet, które już za moją duszę odmawiały pacierze. Te trzy strzały i moja długa nieobecność upewniły je w przekonaniu, że ja już jestem w „krainie wiecznych łowów”.
Oprócz takich, szczęśliwie zakończonych zdarzeń, były też o tragicznym finale.
- Ukrainiec, gajowy z Wyczółek, Wasyl Bień, w tzw. Grubym Lesie zastrzelił człowieka z naszej wioski Kazimierza Bielawskiego („Hamana”) za zbieranie trawy. Potem ludzie ułożyli o tym rymowankę:
Oj Wasylu Bieniu nie strzelaj ty więcej, bo dostaniesz za to cztery miesięcy.
- Na Tłoce pod lasem, w oddali od głównych ciągów zabudowań, mieszkał człowiek o przydomku Krak. Nie miał on prawdopodobnie czystego sumienia. Powiadano, że w lesie napadł na górali i odebrał im worek zboża. Dlatego wczesnym rankiem, jeszcze o świcie, żołnierz niemiecki zbliżył się do jego domu i chciał go pojmać, podejmowane próby ujęcia Kraka kilkakrotnie wcześniej – się nie powiodły. Był on sprytny jak kot, czujny jak leśny zwierz i szybki jak koń. Gdy się zorientował w sytuacji, jeszcze w kalesonach wyskoczył przez okno i uciekał łąką w kierunku rowu, podobnie jak ja. Przestrzeń była jednak otwarta, a kula z niemieckiego karabinu celna, więc trafiony padł nieżywy.
- Po łapance, o której pisałem, część mężczyzn przyznała się do czynów karalnych (wg prawa wojennego). Jeden z nich wyznał, że posiada zakopany karabin (może to był tylko jego wybieg?). Gdy Niemcy przywieźli go do Huty Starej, na wskazane miejsce, zdjęli mu kajdanki, a on zaczął grzebać w ziemi. W pewnej chwili jak lew zerwał się do ucieczki. Stojący obok Niemiec z łatwością wziął go na muszkę i jednym strzałem położył na ziemię (to tragiczne zdarzenie oglądałem osobiście). Ten, który tragicznie zginął, to Józef Dobrucki – „Jóźku Tereszczen”, pasierb Michała Dróżki.
- Z owej łapanki rozstrzelano jeszcze pięciu innych mężczyzn i kobietę, na Podhorodnym (dzielnica Monasterzysk), obok Wyczółek.
- Trzydziestu więźniów wywieziono do Niemiec, ale kilkunastu zwolniono – wśród nich byli moi bracia. Te uwolnienia, prawdopodobnie, nastąpiły po staraniach ks. Kani.
Cechy wrodzone, ale chyba i wszystkie przeżycia wojenne dodatkowo spowodowały to, że od najmłodszych lat byłem bardzo wrażliwy na ludzką biedę, krzywdę, niedolę i nieszczęścia. Matka zawsze wspomagała biednych, wyznając zasadę, że ona zawsze ma więcej od biorącego. Ja też uważam, że „kto ma, niech da”. Stąd wspieram różne instytucje charytatywne i działania prowadzone przez Kościół i Caritas Polska .
Gdy raz jechałem z bratem Gienkiem w Wałbrzychu tramwajem, podczas postoju brat zauważył leżące wprost na chodniku 1000 zł (stare pieniądze). Powiedział: idź i podnieś. Usłyszał: to nie moje. Tramwaj ruszył, tysiąc został. Pomyślałem wtedy: może biedniejszy to znajdzie. Innym razem, w Świebodzicach, spotkałem po raz pierwszy w życiu chłopca głuchoniemego. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Wieczorem podczas modlitwy prosiłem Boga, aby zabrał mi słuch i mowę, a jemu przywrócił. Ale na moim przykładzie widać, że Bóg nie zawsze nas wysłuchuje.
Po pierwszym spaleniu Huty Starej (4 marca 1944 r.) cała nasza gospodarka uległa całkowitemu zniszczeniu. Po strasznych przeżyciach, ja i moja mama, zamieszkaliśmy w Monasterzyskach, w domu nauczyciela Mariana Filipeckiego. Wcześniej został on porwany przez banderowców ze swego domu, wraz ze Zbigniewem Domańskim i Zygmuntem Ćwiąkałą, i zamordowany.
W dniu 29 maja 1944r., w Zielone Święta, podczas bombardowania w tym domu zginęła moja matka. Pochowana została na cmentarzu w Hucie Starej, obok ojca.
60) W TYM DOMU ZGINĘŁA NASZA MATKA. Po lewej stronie widocznych drzwi był nasz pokój. Pod oknem stało łóżko, na którym mama drzemała. Na odgłos wybuchających bomb, chciała uciekać do piwnicy. W momencie, gdy wyszła na korytarz, przed domem, w ogródku, wybuchła bomba. Przez otwarte drzwi wpadły odłamki bomby i zakończyły jej życie. Na schemacie pokazałem położenie tego domu w Monasterzyskach. Ulica przy której stoi ten dom i bóżnica, to Jagiellońska.
61) POŁOŻENIE tego domu na uproszczonym planie Monasterzysk
Tragiczny dla mnie dzień był ciepły i słoneczny. Po południu wracałem z mojej wioski, niosąc prowiant: chleb, mleko i butelkę wódki (samogonu), wódka wtedy była ważnym artykułem, bo można ją było wymienić na inne towary. Nawet niemiecki żołnierz chętnie za nią dawał chleb, masło, a nawet dobrą czekoladę, aby potem swoje troski utopić w trunku. Gdy zbliżałem się już do miasta, zobaczyłem lecące samoloty i po chwili usłyszałem straszny huk spadających i rozrywających się bomb. Wtedy na tzw. Mogiłkach, obok Folwark, położyłem się na polu, między rzędami ziemniaków. Gdy po bombardowaniu nastała cisza, tym razem – nie jak zawsze z Huty Starej – do domu wracałem od drugiej strony, od Podhorodnego. Po nalocie pozostały pożary, dymy i zgliszcza oraz grupki ludzi opłakujących zabitych i rozprawiających o wielkiej tragedii. Gdy zbliżałem się do mego domu, ujrzałem podobne zgromadzenie. W korytarzu zobaczyłem to, co było najgorsze w całym moim życiu – Matka leżała nieżywa. Straszny widok spotęgowany był tym, że miała tylko połowę głowy. Wpadłem w histerię i z ogromnym płaczem pobiegłem do wioski. Po przekazaniu tragicznej wieści, bratowa, Bronek, ja oraz nasz koń Krasy (ledwie stojący na nogach), zaprzężony w wózek dwukołowy, ruszyliśmy do Monasterzysk. Ciągłe kontrole wojsk niemieckich opóźniły znacznie nasz przejazd. Ze względu na godzinę policyjną zanocowaliśmy u państwa Pokrzywów, naszych dobrych znajomych. Pan Antoni był ostatnim nauczycielem w naszej wiosce. Rano nastąpił powrót do „naszego domu” i zastaliśmy ślady bytności ludzkiej. Mama była już ułożona na łóżku. Zrobił to nasz wujek Karol, brat matki . Po powrocie do Huty, gdzie zamiast na katafalku, mama została ułożona na gruzach naszego domu. Po niezbędnych czynnościach kondukt pogrzebowy na czele z ks. Kanią ruszył na cmentarz i jak już wspomniałem, moją matkę pochowano obok ojca. Z moich braci jedynie Tadek nie uczestniczył w pogrzebie matki. Był w partyzantce i ukrywał się przed Niemcami, gdyż wcześniej dwa razy złapany, sprytnie im uciekał. Kondukt pogrzebowy oglądał z daleka, ukryty w krzakach pod Sianorzętami.
NIECH MOICH RODZICÓW i już nieżyjących CZTERECH BRACI BÓG MA W SWOJEJ OPIECE
Po śmierci matki, mną i bratem Eugeniuszem zaopiekował się najstarszy brat Bronisław i bratowa Rozalia. Dziś za ich trud i dobre serce, z wdzięcznością dziękuję.
62) BRATOWA, moja opiekunka w trudnych czasach
Po zabraniu moich braci do wojska, nasza sytuacja rodzinna pod każdym względem zdecydowanie się pogorszyła.
Dopiero po 63latach (w 2007 r.) mogliśmy postawić krzyż na byłym starohuckim cmentarzu, gdzie spoczywają moi rodzice i pierwszy brat, Karol. Krzyż został postawiony obok kapliczki św. Jana, a w 2008r., po oczyszczeniu cmentarza, przeniesiony na miejsce wiecznego spoczynku moich rodziców.
69) PUSTY i zarośnięty plac, gdzie stał dom mojej mamy
Gdy mój brat Tadeusz „kwaterował” w stodole na terenie plebanii, był dwukrotnie złapany podczas niemieckiej obławy. W trakcie transportu dwukrotnie uciekł. W czasie snu, na sianie w stodole, usłyszał krzyki i nawoływania Niemców. Zeskoczył na dół i pomiędzy opłotkami próbował uciekać. Niestety, został złapany. W grupie pojmanych spotkał kolegę, Józka, też partyzanta. Zgromadzeni przed kościołem, byli prowadzeni obok plebanii. Wtedy zobaczyła ich gosposia Kasia i szybko podała bratu jakiś worek. Później okazało się, że była tam pieczona kaczka i butelka wódki. Po dłuższej jeździe w zatłoczonym wagonie, bez picia i bez jedzenia, dobiegła do ich uszu polska mowa. Przez szparę w drzwiach zapytali, dokąd jadą. Usłyszeli krótką odpowiedź: Oświęcim. Głód i pragnienie zaczęły ich męczyć coraz bardziej. Nasi „podróżni” zaczęli udawać, że jedzą kaczkę i popijają ją wódką. Gdy Niemcom zaczęła już ślinka lecieć, Józek po niemiecku począł ich zapraszać do wspólnej konsumpcji. Początkowo nie bardzo chcieli, ale wreszcie dali się skusić na łyk dobrego trunku. Potem już szło coraz lepiej. Wreszcie jeden ze starszych Niemców zaczął swoich współbiesiadników poklepywać po plecach, po czym nawet usłyszeli: wy jesteście naszymi kolegami. W tak miłej atmosferze i przy pustej już butelce Niemcy mocno pozasypiali. W czasie ich twardego snu polscy„koledzy”, niemieckimi karabinami, wyłamali dziurę w podłodze wagonu i pod osłoną nocy, jak kamyczki, szczęśliwie przez nią powypadali na tory. Tymczasem wagon już tylko z Niemcami, jechał sobie dalej do Oświęcimia. Po ucieczce bratu się wszystko udało: dotarł do jakiejś plebanii, a później ksiądz ulokował go w klasztorze koło Krakowa.
Od samego początku wojny ks. Kania prowadził działalność konspiracyjną. Zaczął razem z moim bratem Bronkiem organizować samoobronę w polskich wsiach. Prowadził szereg akcji, w tym ukrywanie Żydów i uciekinierów z armii rosyjskiej i niemieckiej. Dobrze pamiętam nagłe pojawienie się dziewczynki w naszym domu. Powiedziano nam, że to kuzynka ze Stanisławowa (mieliśmy tam ciotkę). Jest bardzo chora i wymaga dobrego odżywiania i świeżego powietrza. Ze względu na chorobę nie może wychodzić z domu. Było mi bardzo przykro, że mogła nas oglądać tylko przez okno, i to zza zasłony, kiedy myśmy jako dzieci baraszkowali w naszym ogrodzie. Nie wolno nam było nikomu o niej opowiadać, bo Niemcy zabraniają przyjmować kogokolwiek w naszych domach. Później dowiedziałem się, że to była Żydówka.
Mój brat Tadek i Bronek należeli też do AK. Bronek był odpowiedzialny za stronę informacyjną i podrabianie dokumentów. Stąd miał pełną wiedzę o różnych uciekinierach i ukrywających się Żydach. Gdy trochę podrosłem, dowiedziałem się o tym, że i ja często, pełniąc rolę listonosza, przenosiłem grypsy, między innymi do ks. Kani i do Monasterzysk. Gdy raz wracałem z Monasterzysk, na gościńcu przy Torskim lesie jacyś mężczyźni wzięli mnie na „spytki”. Oficjalnie byłem w aptece po lekarstwa. Gdy kazano mi je pokazać, oświadczyłem, że apteka była zamknięta. Widać, że ta odpowiedz im wtedy wystarczyła. Gdy przychodziłem do ks. Kani, jego gosposia Kasia zawsze brała moją marynarkę(lub czapkę), aby przyszyć guzik, bo niby się urywa, lub zaszyć szew, w którym nitki puściły. Potem już wiedziałem, że w moich ubrankach były ukryte grypsy.
70) ZDJĘCIE HUTNIAKÓW Z 1943r. Ten „grypsiarz” (F.R.) to chłopczyk, który siedzi w pierwszym rzędzie od prawej (nr 9). Obok ks. Kania (10) i nauczyciel Pokrzywa(11). Obaj o imieniu Antoni (zdjęcie zrobiono z okazji ich imienin). Pod numerami 5,7 i 8 to moi bracia: Bronek, Gienek i Karol. Jedyne zdjęcie naszej matki (prawdopodobnie) jakie mamy – to chyba ta która stoi z lewej strony świerka, a na nim cyfra 2 (zamazana czarną plamą).
Z Huty Starej do miasta chodzono zawsze pieszo przez pola i piękny las zwany Sianorzętami. To otoczenie było dla mnie i licznej gromadki moich rówieśników „rajem” – miejscem cudownym zabaw i igraszek. Jako mały chłopiec, mimo bardzo trudnych czasów, byłem radosnym i uczynnym dzieckiem. Pomagałem przy pracach domowych, zawsze pasłem krowy i starszym ludziom chętnie pomagałem. Byłem bardzo sprytny i często łaziłem po drzewach (Mateusz będzie miał pamiątkę po dziadku, bo jego też, gdy był dzieckiem, w Świnoujściu nauczyłem chodzić po drzewach, po murku i jeździć na rowerze). Na skutek tych „drzewnych eskapad”, często miałem jednak odarte spodnie. Kiedy wracałem do domu po długich włóczęgach, zawsze dziwiłem się, dlaczego ta ścierka jest w rękach mamy, którą mnie okładała. Teraz jestem pewny, że robiła to tak, aby było dużo hałasu, a żadnego bólu. Wspaniałe zabawy odbywały się głównie w pięknym lesie opodal wioski, położonym w kierunku Monasterzysk. Były to wspomniane Sianorzęta. Przepływał przez nie potok i tworzył dwa rozlewiska. Bliżej wioski był to Pierwszy Potok, bliżej Monasterzysk Drugi Potok. W dolinkach wilgoci było pod dostatkiem, słońca też, a czarnoziem nadzwyczaj urodzajny. Rosła więc w nich pięknie zielona, soczysta i bujna trawa oraz „łany” rozmaitego ziela. Ta dolinka ze złocistymi kaczeńcami i białymi zawilcami to był istny raj dla dziewczyn. Konkurowały one między sobą w wyplataniu pięknych i misternych wieńców oraz układaniu różnokolorowych bukietów, które potem najczęściej wręczały swoim kochanym mamom.
77) TOWARZYSTWO młodzieńczych zabaw. Czwarty z prawej (bez czapki),to ten, co zawsze miał podarte spodnie, czyli ja – Franciszek. Obok z lewej to Ludwik, mój kuzyn. Obaj ogoleni na „glacy”. Ostatnia z lewej to Zosia siostra Ludwika. (może w 1940 lub 1939r.). Zdjęcie prawe: ta sama głowa, co na lewym zdjęciu, tylko powiększona
W „moim” lesie rosły między innymi piękne, bujne, grube i wysokie dęby, na których zakładano gniazda różnego rodzaju ptactwo. Były tam jastrzębie, krogulce, sroki, gawrony, drozdy i pięknie śpiewające kosy. W lasach i na polach pożywienia było mnóstwo więc mnożyło się wiele ptactwa i różnego rodzaju zwierzyny. Teraz wiem, jak wiele szkód wyrządzono wybierając ptakom piękne, różnokolorowe jaja i często niszcząc ich gniazda. Ale wtedy nie wiedziano, co to jest ekologia czy ochrona przyrody. Nikt nas nie uczył szacunku do przyrody, bo tej było wszędzie wokół nas bardzo dużo. Dla wszystkich było ważne to, aby jakoś przeżyć. Jako dzieci najczęściej wracaliśmy do domu wieczorem. Pełno było wtedy różnych zabaw, radości, psikusów, śmiechu i pięknego śpiewu.
Szczególnie zapamiętałem ogromne trzy lub cztery dęby, które rosły w Pierwszym Potoku. Żeby je objąć, trzeba było 5 lub 6 chłopców. Gdy teraz byłem w Hucie, przechodziłem obok dawnych, dla mnie wprost bajkowych, Sianorzętów. Rosną tam tylko same krzaki. Cały las wycięto na opał – nie ma tych „moich” dębów, a w nich dziupli w których mogło się zmieścić trzech małych chłopców. Ogarnęło mnie uczucie całkowitej pustki. Dawniej święta i urodzajna czarna ziemia polska, którą polski chłop od wielu wieków troskliwie uprawiał dziś nie rodzi zboża, jest opuszczona. Pola zniknęły z szerokiego horyzontu. Tylko nieśmiertelna natura daje znać o sobie, ona tu króluje. Jak okiem sięgnąć, jedno wielkie pustkowie, gdzie panoszą się chwasty i dobrze wyrośnięte krzaki.
78) GDZIE OKIEM SIĘGNĄĆ, PUSTKOWIE
To przecież była moja kochana ziemia, a teraz? Teraz jest nadal moją, bo tkwi we mnie, w moim sercu i w mojej pamięci. Ta ziemia, która żywiła mnie, moją rodzinę i cały tamtejszy kresowy lud, czemu teraz jest martwa, podczas gdy na świecie tyle głodu i nieszczęścia? Czy warto było z ogromną zaciętością, brutalnością i w duchu powszechnie panującego nacjonalizmu ukraińskiego w tak okrutny sposób o nią przelewać polską krew? Czy warto było w tak bezwzględny sposób ją zdobywać? I co z tego zostało? Nigdzie chyba jak tutaj, na naszej dawnej polskiej ziemi, zrealizowały się słowa Chrystusa: Pamiętaj człowiecze, że z prochu powstałeś i w proch się obrócisz
To co działo się na Kresach Wschodnich to nie było tylko zabijanie – to był masowy, bezwzględny, okrutny terror. Ludzi mordowano w okrutny sposób za to, że byli Polakami. Wystąpiło zdziczenie i barbarzyństwo pewnych grup ukraińskiego narodu. Największa i okrutna zbrodnia w formie ogromnego pogromu ludności polskiej odbyła się na Wołyniu, we wsi Huta Pieniawska. W dniu 11 lipca 1943r., równocześnie, ukraińscy nacjonaliści spalili i całkowicie zniszczyli około 160 polskich miejscowości i w okrutny sposób wymordowali lub spalili kilkanaście tysięcy Polaków (w samej Hucie Pieniawskiej zamordowano około 1000 osób). Spalili wiele kościołów, razem z księżmi i wiernymi Bogu polskim ludem. W stodołach i oborach urządzali grupowe kaźnie: palenie polskiej ludności. Zezwierzęcenie band ukraińskich nacjonalistów osiągnęło „dno piekielne”, gdyż zmuszano dzieci z mieszanych rodzin polsko-ukraińskich do zabijania polskiego ojca lub matki. W miejscowości Poczajów, powiecie złoczowskim, Józef Kilarski, mający żonę Ukrainkę, z rozkazu nacjonalistycznych organizacji OUN – UPA został zamordowany przez swego syna. (OUN, to Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, a UPA, to Ukraińska Powstańcza Armia.)
Trzeba też powiedzieć, że wielu Ukraińców nie akceptowało takich metod, a niektórzy nawet pomagali Polakom, chroniąc swoich polskich znajomych i sąsiadów. Stąd niemało z nich poniosło śmierć z rąk swoich ukraińskich zdziczałych pobratymców. Ukraiński badacz Poliszczuk ocenia, że za taką postawę i za odmowę wstępowania np. do UPA mogło zginąć z rąk zbrodniarzy około 60 tys. Ukraińców. Pisze też o tym Stanisław Srokowski w: „Kłamstwo o Kresach zabija drugi raz. „Rzeczpospolita”, Plus Minus 19–20 lipca 2008”.
Ogromny materiał kronikarski w formie dziennika, zebrał ks. Józef Aanczarski, w „Kronikarskie zapisy z lat cierpień i grozy w Małopolsce Wschodniej, 1939–1946”. Książka gromadzi w sposób chronologiczny zbiór faktów i tragicznych opowiadań naocznych świadków o losie polskiej ludności na Kresach Wschodnich. Polecam to dzieło, gdyż zawiera ono wstrząsający obraz wielkiej i niebywałej tragedii narodu polskiego, jaką w swojej okrutnej zaciekłości zgotował mu „bratni” naród ukraiński. To wszystko opierało się na absurdalnej zasadzie: „Jedna śmierć Polaka, to jeden metr kwadratowy wolnej Ukrainy”. Książka ta jest mi szczególnie bliska, gdyż dotyczy zbrodni dokonanych między innymi w moim regionie, w woj. tarnopolskim. Oprócz tego mój egzemplarz posiada osobistą dedykację księdza: „Na pamiątkę – szczęść Boże! Wspomnienia pisane są męką i krwią narodu. Ks. Aanczarski Józef. Świnoujście 4.8.1996”. Ksiądz ten pracował najpierw w Wiśniowczyku, pow. Podhajce, niedaleko od Monasterzysk. Potem był w Dobropolu, pow. Buczacz, i w innych parafiach w tej okolicy.
Różne szacunki podają „że od ciosów siekier, noży, wideł, kul, ognia i innych narzędzi mordu zginęło w ten sposób około 500 tys. Polaków w latach 1939–1945 i w pierwszych latach po zakończeniu wojny” (A. Korman: „Stosunek UPA do Polaków na ziemiach południowo-wschodnich II Rzeczypospolitej”).
We wspomnianym już Katalogu Wystawy, podano (na str.160 i 203), że w naszym województwie, powiecie i naszej wiosce poniesiono następujące straty:
Zamordowanych
szacunkowo |
Zidentyfiko-
wanych |
Wysiedlonychna Zachód | Spalonych domów | |
Tarnopol, województwo | 45 000 | 23 879 | 397 341 | 79 674 |
Buczacz, powiat | 3 471 | 1 671 | 40 820 | 8 438 |
Huta Stara, wieś | 13 (25*) | 1 (18*) | 710 | 150 |
(*) Liczby skorygowane przeze mnie.
Ocenia się, że w czterech województwach: lwowskim, tarnopolskim, wołyńskim i stanisławowskim, w latach 1943–1944 zamordowano około 200 tys. Polaków.
UPA powstała oficjalnie na wschodnich terenach 14.10.1942 r. W istocie to nie była żadna armia, lecz zbieranina cywilów, różnych pospolitych rzezimieszków, kryminalistów i morderców. Nie była popierana przez rząd ukraiński na wygnaniu. Przywódcą UPA był ukraiński nacjonalista Stefan Bandera, stąd członków tej organizacji nazywano banderowcami. Była ona zbrojną formacją politycznej organizacji OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów).
OUN była spadkobierczynią nielegalnie działającej w Polsce Ukraińskiej Organizacji Wojskowej – UOW. Rozpoczęła zbrodniczą działalność przeciwko Polsce – od 1929 r. najpierw z terenów niemieckich i austriackich. Po zamordowaniu przez OUN w 1931 r. Tadeusza Hołówki, współpracownika Piłsudskiego, i w 1934 r. ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, rząd polski podjął ostre represyjne działania wobec tej i innym nielegalnie działających bandyckich organizacji. Stąd w 1934 r. powstało w Berezie Kartuskiej więzienie i obóz dla internowanych. Za współudział w zamachu na Pierackiego i jako współtwórcę UPA, S. Bandera, w 1936 r., został skazany na karę śmierci. Zamienioną potem na dożywotnie więzienie. Po wybuchu wojny współpracował on z Niemcami i stworzył Legion Ukraiński, który walczył u boku wojska niemieckiego przeciw Rosji. W lipcu 1941 r. Bandera osadzony został w koncentracyjnym obozie niemieckim Sachsenhausen, gdyż bez zgody Niemców ogłosił powstanie niezależnego państwa ukraińskiego. Obawiając się odpowiedzialności za dokonane zbrodnie, ukrywał się od 1945 r. przybywając na emigracji w Monachium, gdzie w 1959 r. został zamordowany przez sowieckiego agenta. Zbrodnicza działalność Bandery, jeszcze teraz przez wielu Ukraińców uważana jest za walkę o niepodległą Ukrainę.
Zbrodni na Wołyniu, o których wspomniałem, i na Polesiu, dokonywały oddziały zbrojne, które zorganizował w 1941 r. Maksym Borowec, ps. „Taras Bulba”. Stąd przez Polaków członkowie tych band nazywane były „bulbakami”. Pseudonim zapożyczono od atamana kozackiego, który organizował w 1639 r. bunty Kozaków na ówczesnych wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej. Borowec wzorował się na Tarasie Bulbie i w 1937 r. zorganizował nacjonalistyczną organizację anty polską „Wowki”, czyli Wilki. Nazwa ta, w 1941 r., zmieniona została na inną: „Poleska sicz”. Za działalność przeciw Polsce Borowec był skazany i karę odsiadywał w Berezie. Zwolniony, a potem w czasie wojny za napady na wojska niemieckie aresztowany przez Niemców, przez jeden rok przebywał w obozie Sachsenhausen. Po zwolnieniu przebywał na emigracji w Kanadzie, a potem w USA, i tam prowadził nadal propagandę przeciw Polsce.
Straszne mordy na Polakach, sterowane przez „Bulbę”, nie ograniczały się tylko do Wołynia i Polesia, były również organizowane na Podolu, Pokuciu i na całym obszarze południowo-wschodnim obecnej Polski.
Z 15. na 16. stycznia1943 r. w nocy, sąsiadująca z moją Hutą, Markowa została napadnięta, jako jedna z pierwszych wiosek w naszej okolicy. Wymordowano tam ze 30 Polaków, a 50 zostało ciężko rannych. Wszyscy mieszkające tam Ukraińcy pozostali nietknięci.
Największy pogrom Polaków w mojej okolicy miał miejsce w Korościatynie. Było to z 28 na 29 lutego 1944 r., niecały tydzień przed zniszczeniem mojej wioski (4.03.1944). Była to duża polska wioska stosunkowo dobrze przygotowana do obrony. Ukraińcy o tym wiedzieli i dlatego na czas napadu wybrano godz.18.30, kiedy to ludność wiejska zajęta była obrządkami wieczornymi w swoich gospodarstwach. Wioskę całkowicie spalono, a pierwsze informacje podawały, że zamordowano w liczbie około 200 osób. Później ks. Mieczysław Krzemiński, proboszcz, podał: „zarąbano siekierami, zastrzelono i uduszono 78 osób, a 5 osób odniosło rany”. We wspomnianym już Katalogu Wystawy, na str.160 podano, że w Korościatynie zamordowano 150 osób, a nazwisk ustalono 120. W tym samym Katalogu, na str.157, w podpisie pod pomnikiem, podano180 zamordowanych. Jak widać z tych danych, nie ma jednolitej oceny, co do dokładnej liczby zamordowanych. Jest to chyba oczywiste, gdyż w tak trudnym i tragicznym czasie nie powołano specjalnej komisji, a wieść ustna rządzi się swoimi prawami. Podobnie liczba osób zamordowanych w drugim napadzie na naszą wioskę nie jest dokładnie znana. Podczas tego strasznego pogromu w Korościatynie zginęła moja siostra stryjeczna Tekla i syn brata stryjecznego Franciszka, Karol. O tym wydarzeniu pisałem, obok ich tablicy nagrobnej przy zdjęciu 86. Jeśli chodzi o Hutę Starą, to, na str.160 w Katalogu Wystawy podano, że zamordowano 13 osób, a tylko 1 zidentyfikowano. Ja uważam, że tych 13 osób zamordowano tylko w pierwszym napadzie, a z imienia i nazwiska rozpoznano je wszystkie 13. Natomiast w obu napadach łączna liczba zamordowanych jest bliższa liczbie 25. Podawane liczby: 30, a czasami 40, są chyba zawyżone. Jest możliwe, że doliczono 5 osób zastrzelonych przez Niemców. Ofiary drugiego napadu z nazwisk są nieznane. Dlaczego? O tym już pisałem. Zarówno po pierwszym jak i po drugim napadzie ludność wioski była mocno rozproszona, tak że różne informacje przekazywano między sobą systemem łańcuszkowym.
Gdy w bólach i nieludzkich męczarniach Polak na zawsze żegnał swą ziemię, stawał się równocześnie jej cząstką, jej malutkim prochem. Wierzmy, że w czasie tej strasznej przemiany ciała ludzkiego w proch nie kończy się byt człowieczy. Równocześnie z tą przemianą, w nagrodę za okropne cierpienia, dusza ludzka idzie do Pana, na wieczny spoczynek.
OUN, ta polityczna organizacja, chyba nie miała zdecydowanej koncepcji co do wyboru między faszyzmem a komunizmem. Dla nich ten był przyjacielem, kto walczył z Polską. Gdy wkroczyli Rosjanie, to dla nich była „Ciotka”, a gdy Niemcy, to „Wujek”. Zawsze przeciw Polakom współpracowali z „Ciotką” lub z „Wujkiem”. Na przykład po wkroczeniu Niemiec w 1941 r., rozklejali ulotki w języku ukraińskim, których treść, w wolnym tłumaczeniu, jest następująca: Pamiętaj synu, że twoimi wrogami są bolszewicy, Polacy, Węgrzy, Żydzi, Cyganie. Zabijaj ich! Gdy się Niemcy wycofywali, prowadzili z nimi ciężkie boje. UPA ta zbrodnicza formacja, była w czasie wojny bardzo dobrze zorganizowana i uzbrojona. Broń, amunicję i sprzęt wojskowy zdobywała mordując polskie wojsko, które rozproszone po klęsce wrześniowej było w odwrocie. W podobny sposób postępowano z wojskami rosyjskimi i niemieckimi w czasie ich odwrotów i chaotycznej ucieczki z kolejnych linii frontowych.
Bronek opowiadał, że w czasie klęski wrześniowej oddział polskich żołnierzy na wozach konnych poruszał się bezdrożami, omijając w ten sposób główny trakt drogowy wiodący na południe. W ten sposób dotarł do naszej wioski. Bronek ostrzegał żołnierzy, że takie wędrowanie jest wysoce niebezpieczne, gdyż liczne grupy Ukraińców wyłapują Polaków i mordują, a cały sprzęt wojskowy wpada w ręce . Odpowiedzieli, że mają broń i sobie jakoś poradzą. Proponowano im cywilne ubrania, ukrycie broni i cennego ładunku. Oświadczyli, że mają rozkaz dostarczyć ten ładunek na określone miejsce i rozkaz muszą wykonać. Grupa składała się z około dwudziestu żołnierzy i czterech lub pięciu wozów. Po odpoczynku i posiłku ruszyła w dalszą drogę, aby wykonać rozkaz. Na pożegnanie wrzucono do naszego ogrodu worek wojskowych onuc. Marszruta oddziału prowadziła przez lasy i przez ukraińską wieś Jarhorów, do Stanisławowa. Po kilku dniach dotarła do nas wiadomość, że żołnierzy wymordowano, a wszystko, co posiadali, zostało zagrabione przez Ukraińców. W ten sposób gromadzono broń, amunicje i sprzęt wojskowy, który później użyto przeciw polskiej ludności. W wielu miejscach, po lasach i w górach, budowano ufortyfikowania obronne i ogromne podziemne schrony. W trójkącie leśnym: Stanisławów – Kałusz – Perehińsk, na długości ponad 30 km, wybudowano potężne schrony, szpital i wiele innych obiektów wojennych. Było to główne centrum dowodzenia jednostkami UPA, których komendantem był gen. Romana Szuchewycz, ps. „Taras Czuprynka”. Podobnych fortyfikacji było wiele. Również niedaleko naszej wioski, w lasach za Hutą Nową znajdowało się podobne „schronisko”. Jeszcze przed opuszczeniem naszych terenów przez wojska niemieckie trwały tam ciężkie boje, które w efekcie zniszczyły to „gniazdo szerszeni”.
W tych ciężkich narodu czasach wiele polskich wiosek zniszczono i spalono, a te nieliczne, które pozostały, są obecnie zamieszkiwane przez Ukraińców i popadają w ruinę. Ocenia się, że tylko w województwie tarnopolskim spalonych i opuszczonych wiosek polskich było około 79 674. Wiele miejscowości, cmentarzy i obiektów kultu religijnego, gdzie naród polski z gorącymi sercami wznosił modły i prośby o pokój i ratunek, zamieniło się w zgliszcza. Przez polską ziemię przeszły trzy ogromne nawałnice: niemiecka i ukraińska, rosyjska. Wiele dóbr wielowiekowej polskiej kultury i nauki zostało zniszczone bezpowrotnie. Jednak gorąca prośba narodu polskiego została nareszcie wysłuchana: Polska, mimo ogromnych zniszczeń wojennych i okrojenia terytorialnego żyje, jest wolna, demokratyczna i w miarę zasobna. Jednym z najważniejszych osiągnięć w jej dziejach było wstąpienie do NATO, a następnie do Unii Europejskiej 4 maja 2004 r.
Mimo ogromnych krzywd jakich, doznaliśmy od nacjonalistów ukraińskich, życzymy temu dobremu narodowi, aby Bóg miał go w swej opiece i aby na tej pięknej ziemi jej mieszkańcy poderwali się z marazmu do pięknych i wysokich lotów. Bo ten kraj w swojej długiej historii też wiele wycierpiał. Był dręczony, głodzony i zniewalany. Mam nadzieję, że nasze dwa narody kiedyś się znowu połączą i będziemy jednym państwem w zjednoczonej Europie – Unii Europejskiej. W tym względzie Polska jest wielkim rzecznikiem Ukrainy. Polak, profesor Jerzy Buzek, wybrany został Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Głosowało na niego 90% deputowanych, otrzymał 555 głosów. Oczekujemy, że aktualne polskie przewodnictwo w zdecydowany sposób przyspieszy proces wchodzenia Ukrainy do UE.
Wielu badaczy naszej wspólnej historii uważa, że Ukraina obecnie nie jest jeszcze przygotowana do zrobienia pełnego rachunku sumienia i spełnienia duchowego zadośćuczynienia za masowe ludobójstwo naszego narodu. Wzorem w tym względzie może być dla Ukraińców obecny naród niemiecki, który oficjalnie potępił hitlerowski faszyzm i zakazał głoszenia jego idei. Pojednał się z narodami, którym ta nieludzka ideologia wyrządziła tak wielkie i bolesnych krzywd. Ocena działalności organizacji OUN – UPA i ich przywódców względem naszego narodu ze strony ukraińskiej i polskiej jest zdecydowanie różna. Dla jednych była to walka o wolną Ukrainę, dla drugich to ludobójstwo. Pięknie odrestaurowany przez nas Cmentarz Orląt Lwowskich przez długi czas nie mógł być oficjalnie otwarty, gdyż radni miasta Lwowa w zdecydowany sposób i przez długi czas nie wyrażali na to zgody. Dobrze się jednak stało, że finał rozmów dotyczący tego ważnego problemu okazał się pomyślny, a prezydenci Polski i Ukrainy mieli dobrą okazję przekazać sobie „symboliczny znak pokoju”. Ale mimo to Ukraina takich wielkich morderców, jak: „Bulba”, Bandera, Szuchewycz, Melnyk, Lebed, Konowalec, Stećko i innych uważa za swoich bohaterów walczących o niepodległe państwo. Na ich cześć urządza się manifestacje, stawia się pomniki i upamiętnia nazwami ulic pochodzącymi od złowrogich dla Polaków nazwisk lub pseudonimów.
Na przykład w Monasterzyskach obok byłej fabryki papierosów istnieje ulica Bandery .Tak samo nazwano jedną z głównych ulic w Tarnopolu. Mieszka przy niej mój kolega, profesor Wiktor Martyn. Byłem tam w 1995 r. i do dziś pamiętam serdeczne przyjęcie mnie przez tą wspaniałą ukraińską rodzinę. Nie waham się powiedzieć, że Ukraińcy to wspaniały naród, ale w czasie wojny został przez skrajnych szowinistów opętany nacjonalizmem. Teraz ta propaganda, na pewno w mniejszym stopniu, ale jest nadal żywa.
W Monasterzyskach na głównym skwerze, przy skrzyżowaniu ulic Buchacz – Podhajce – Stanisławów, jest pomnik z herbem Ukrainy, postawiony w 1992r. Jest to pamiątka powieszenia przez Niemców w 1945r. członka bandy UPA, za zbrodnicze czyny. Pochodził on z wioski Horożanka (wioska obok mojej Huty). Tę jego egzekucję dobrze pamiętam, gdyż byłem wtedy na placu i nieprawdą jest to, że podczas wieszania zerwał się sznurek, jak to wieść ukraińskiego gminu głosi. Jest wysoce niepokojące, że z upływem lat gloryfikacja zbrodniarzy wcale nie maleje i w takim duchu wychowywana jest ukraińska młodzież. Dla uczczenia działalności Stepana Bandery organizacje nacjonalistyczne Ukrainy, pod płaszczykiem działalności charytatywnej, zorganizowały specjalny rajd młodzieżowy śladami ich narodowego „bohatera”. Trasa rajdu wiodła przez Ukrainę, Polskę, Niemcy, aż do Monachium, do grobu Bandery (już wspomniałem, że po wojnie Bandera był na emigracji, ukrywając się przed sprawiedliwością i w 1959 r. zakończył swój żywot właśnie w Monachium). Siódmego sierpnia 2009 r. rano rajd ten dotarł do naszej wschodniej granicy. Służby państwowe Polski nie wpuściły „rajdowców” na nasze tereny. Słusznie się stało, gdyż Polska nie jest właściwym miejscem, gdzie można by czcić zbrodniarza oraz mordercę naszego narodu. Niech jego pobratymcy zapomną o nim i niech w monachijskim grobie śpi spokojnie. Jeżeli tu na ziemi ręka sprawiedliwości nie dosięgła tego człowieka, to w zaświatach jego ofiary rozliczą go przed Bogiem. Gloryfikacja Bandery nie ustaje. W styczniu 2010 r. ustępujący prezydent Ukrainy, Wiktor Juszczenko ogłosił Stepana Banderę narodowym bohaterem Ukrainy, jakoby za jego walkę o niezależne państwo ukraińskie. Należy sądzić, że ta decyzja na pewno nie wpłynie na poprawę stosunków między naszymi narodami.
Stosunki między Polską a Ukrainą oceni historia. Jednak wydarzenia będące w orbicie spraw moralnych nie mogą czekać na późniejszą ocenę, bo z nich muszą wynikać uzdrowicielskie wnioski i decyzje dla obu narodów.
Walka banderowców o „niepodległość” Ukrainy nie była walką z państwowością polską, ale była to haniebna walka z polskim narodem. Nasza państwowość została całkowicie zniszczona na skutek złamania umów międzynarodowych przez totalitarny system hitlerowski i bolszewicki. To przyniosło nam okrutną sześcioletnią niewolę i ludobójstwo naszego narodu, dokonywane przez Niemców, Rosjan i Ukraińców. Rzekomych ukraińskich patriotów, będących przywódcami zbrodniczych organizacji OUN – UPA, należy potępiać i karać za bestialskie mordy, dokonywane na masową skalę, niewinnej polskiej ludności: kobiet, starych ludzi, kalek, dzieci, niemowląt i bezbronnych mężczyzn, oraz za grabienia i bezwzględne niszczenie całego jej majątku. Niestety, uważa się ich za bohaterów walczących o niepodległą Ukrainę. Nie była to jednak walka o niepodległość, ale niewątpliwie ludobójstwo. Mam nadzieję i wierzę w to, że moi potomkowie doczekają się tej chwili, gdy obudzi się sumienie ukraińskiego narodu.
Gdy byłem małym chłopcem, często dobrym i bliskim znajomym umilałem smutne chwile. Miałem kłopoty z wymawianiem pewnych słów. Stąd specjalnie proszono, abym powiedział: kary koń na łące. Moje: ary uń na łące, zawsze wywoływało oczywiście gromki śmiech. Gdy natomiast usłyszałem: Franku, zaśpiewaj, i gdy zamawiający nie wskazał, co chciałby usłyszeć, moja standardowa piosenka brzmiała tak:
Posłuchajcie, coś wam powiem, posłuchajcie, ciurikum baju, ciurikum baju, coś wam powiem. Mam ja sobie ptaszka w lesie, mam ja sobie, ciurikum baju,ciurikum, baju, ptaszka w lesie. Kolorowe jajka niesie, kolorowe ciurikum baju ciurikum baju, jajka niesie. Jedno szare drugie bure, jedno szare ciurikum baju…
Ta radość żywa, chyba wrodzona, pozostała mi do dziś. Bardzo często sobie pogwizduję i podśpiewuję. Sąsiad Gienek mówi, że to jest oznaką mojej ciągłej radości. Gdyby tak było, to nie miałbym żadnych trosk. Z tym jednak rożnie bywa. Wnuki, głównie Kubuś, nieraz pyta: czemu ty; dziadziu, tak często pogwizdujesz. Odpowiadam: cieszę się, bo mam ciebie.
Jak już wspomniałem po śmierci matki razem z bratową i braćmi zamieszkałem w Hucie Starej, u Szczepana i Magdy Kuś(siostra mojej bratowej). Bracia: Bronek, Tadek i Karol zostali zabrani do wojska. Na wieść, że banderowcy mają znowu napaść na wioskę, ja z bratową i Gienkiem (po raz drugi)w wigilię Bożego Narodzenia 1944r. uciekliśmy do Monasterzysk. Przyjęła nas znajoma bratowej, wspaniała pani Kuttowa, ze swoją córką Duśką.
79) DOM KUTTOWEJ w którym mieszkaliśmy. Monasterzyska – Folwarki, ul. Wyczółecka (obecnie Włodymyra Wełykoho), od skrzyżowania 3. dom po prawej stronie. W głębi widoczna jest stodółka i stajenka, gdzie przebywała nasza krasula 2008 r.
Szczęśliwi, mimo przemoczenia, przemarznięcia i skrajnego zmęczenia, dotarliśmy wreszcie do ciepłego domowego kąta. Zastygliśmy w bezruchu, w kuchni, na drewnianej ławie, i tylko bezładne myśli wyrywały się ku niebiosom w podzięce za ocalenie. W tamtych czasach można było tylko pomarzyć o tradycyjnej wigilijnej wieczerzy. Dostaliśmy jednak po gorącym kubku wigilijnego barszczu! Gorący rarytas rozpływał się tak rozkosznie w ustach! Nigdy tego nie zapomnę! Do dziś, gdy jestem z całą moją rodziną przy obficie zastawionym stole wigilijnym, przy górze prezentów, gdy dziękuję Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, to zawsze czynię to z ogromnym wzruszeniem, drżącym głosem i z łezką w oku, wspominając ten najwspanialszy kubek gorącego barszczu w czasie wigilii roku 1944. Gdy już pracowałem i byłem w delegacji w Rzeszowie, wybrałem się do Nowej Sarzyny koło Leżajska. Mieszkały tam panie Kuttowe, którym chciałem jeszcze raz podziękować za pamiętną wigilię i za ciepły kąt, jakim nas kiedyś obdarzyły. Pamiętam ich ogromne zdziwienie i szczery podziw, gdy się dowiedziliśmy, że my tacy biedni chłopaczkowie z Huty Starej, jesteśmy po studiach, i że ja pracuję na politechnice, a brat Gienek na akademii medycznej. Obecnie pani Kuttowa już nie żyje , a jej córka Duśka mieszka w Warszawie .
U pani Kuttowej mieszkaliśmy osiem miesięcy i tam przeżyliśmy niezwykle radośnie, czas zakończenia drugiej wojny światowej. Ta niezwykła radość została zakłócona również niezwykle smutną wiadomością. Otrzymujemy informację, że nasz brat Karol na wojnie zginął bez wieści. Było to dnia 16.04.1945 r., 23 dni przed zakończeniem wojny, podczas forsowania Nysy Łużyckiej pod Niesky obok Zgorzelca.
Więcej informacji dotyczących tej bolesnej sprawy podałem w części 4., tego pamiętnika.
85) BRONKA I MĄŻ JANEK – ich ślub
W Korościatynie, niedaleko od naszej wioski, mieszkał mój brat stryjeczny Franek, s. Stanisława (brat naszego ojca). Miał on żonę i małego syna Karola.
W czasie napadu ukraińskiego, 28. 02. 1944 r., zamordowano tam 150 osób. Żona Franka w pośpiechu ukryła się na podwórku w ustępie. Dziesięcioletniego synka Karola nie zdążyła ukryć, a ponadto wiedziała, że wcześniej małe dzieci nie były mordowane. Dziecko wyprowadzono na podwórze i na oczach matki zamordowano siekierą. Tutaj również zamordowano siostrę Franka, Teklę.
Była ona kaleką: prawdopodobnie choroba Heinego-Medina spowodowała to, że nie mogła chodzić, tylko za pomocą rąk, na siedząco, przesuwać się po ziemi. Nie zważając na takie kalectwo, jej też w straszny sposób odebrano życie. Te, dla mnie tak bolesne i drastyczne, przykłady wskazują na to, że polityka ukraińska polegała na tym, aby mordować wszystkich Polaków – niezależnie od płci, wieku, sprawności fizycznej oraz poglądów politycznych.
86) T ABLICA NAGROBNA – GRÓB TEKLI I KAROLA, na cmentarzu w Korościatynie. Napis: Karol i Tekla Romanów. Pomordowani 28.02.1944 r. Przeżyli: Karol – 10 lat; Tekla – 21 lat. Cześć ich pamięci
Tragicznie naszym zmarłym NIECH BÓG WYNAGRODZI WIECZNYM POKOJEM
Wśród różnych wiadomości, jakie do nas wtedy dochodziły pojawiła się też taka, że niebawem będziemy musieli opuścić nasze rodzinne strony, że wywiozą nas na Ziemie Odzyskane, a może na Sybir? I tak 15 sierpnia 1945 r. w imieniny mojej matki (bez pożegnania z nią, ojcem i bratem Karolem, spoczywających na cmentarzu) z maleńkiej stacyjki Biała Czortkowska (koło Czortkowa) wyjechaliśmy w nieznane, na Zachód. Razem z nami, w tym samym wagonie, jechała Magda Kuś (siostra bratowej) i jej córka Józefa (później wyszła za mąż za mojego kuzyna Ludwika i obecnie mieszka w Świebodzicach). Podróż trwała ponad dwa tygodnie. Jak ona wyglądała, to każdy może zobaczyć w filmie „Sami swoi”.
SZCZĘŚĆ BOŻE WSZYSTKIM MOIM POTOMKOM!
Wasz kochający ojciec i dziadek. Może też pra… pradziadek.
Franciszek, najmłodszy syn Piotra i Marii, „Synem Wójcichy” zwany .Grudzień 2009r.
Komentarz rodziny Franciszka Romanów z roku 2023 w czasie trwania barbarzyńskiej napaści Rosji na Ukrainę.
Nasz Ojciec, który zmarł w czerwcu 2018 r całym sercem wspierał Ukraińców w odzyskaniu niepodległości mimo osobistych krzywd, które jego rodzina i wioska Huta Stara otrzymała z rąk UPA w czasie II wojny światowej.
Wierzymy i bardzo mocno wspieramy fizycznie i materialne wysiłek narodu ukraińskiego w walce z barbarzyńskim atakiem Rosji na Ukrainę od pierwszego dnia wojny 24.02.2022 r.
Czekamy na wspólny moment świętowania zwycięstwa Ukraińców nad agresorem rosyjskim oraz wierzymy, że naród ukraiński ocali takie miejsca jak Hura Stara od zapomnienia i zniszczenia. Tylko prawda nas wyzwoli.